Pełnometrażowy debiut Godarda nie zawiera może jakichś ponadczasowych treści, ale niemniej stanowi świadectwo końca pewnej epoki i początku innej, co czyni go filmem ważnym. Jesteśmy tu świadkami narodzin francuskiej Nowej Fali, a choć nie jest to pierwszy nowofalowy obraz, to chyba najbardziej tożsamy z ideą całego nurtu, bowiem "Do utraty tchu" jest tryumfem wolności i artystycznego nieskrępowania. Wolności symbolicznej, bo [SPOILER] główny bohater mimo, że umiera na końcu, robi to pozostając do końca wierny swoim świadomym wyborom [KONIEC SPOILERA]; i wolności dosłownej, jak w scenie wypadku, którego jest świadkiem, ale ten żaden sposób nie wpływa na rozwój postaci i wydarzeń. Godard odrzucił tu nie tylko sztywne ramy konwencji, ale także teatralną naturę odgrywania ról i całą kinową sztuczność. Film nie ma czołówki i napisów końcowych, kamera bardziej podgląda świat niż go filmuje, a kreacje Jean-Paula Belmondo i Jean Seberg pełne są swobody i improwizacji. Godard czerpał sporo z czarnego kryminału, oparł nawet postać Michela na bohaterze bogartowskim, ale jednocześnie udało mu się nakręcić coś zupełnie nowego i własnego, pozostającego symbolem swoich czasów.